.

czwartek, 26 grudnia 2013

Rozdział 2 „Czy nienazwane zło nie nastanie?”

                Obudziłam się w fotelu, połamana, obolała i niewyspana, z kawałkiem papieru w ręce. Minęło kilka chwil, nim całkowicie wyrwałam się z objęć Morfeusza i wszystko zaczęło do mnie docierać. Wzięłam długi prysznic, który skutecznie odpędził resztki snu z moich powiek. Czysta, pachnąca i w miarę rozbudzona jeszcze chwile zastanawiałam się nad słowami tak odmiennymi od pozostałych, nad miejscem ich przechowywania, nad tajemnicą. Wiersz, a właściwie coś, co miało go przypominać w ogóle nie pasował do innych przemyśleń, formułowanych w krótkie opowiadania lub wplątanych w relację z danego dnia.
               W drodze do szkoły spotkałam Cru, moją najlepszą przyjaciółkę. Jak zwykle wesoła, roztrzepana, szła, lekko podskakując, rozrzucając na wszystkie strony swoją kolorową burzę loków. Cru kochała farbować włosy, uważała, że naturalne kolory są takie smutne, więc co jakiś czas ukazywała się w nowych, pomarańczowych, różowych, czy niebieskich odsłonach. Podążała w moją stronę z rękami wyciągniętymi przed siebie, co jakiś czas wywalając język i bełkocząc:
   -   Mózgi! Dajcie mi mózgi! 
   -   Cru! Znów oglądałaś swoje filmy o zombiakach?! - zapytałam, rozśmieszona jej wygłupami.
   -   Nie, po prostu poszłam spać późno, wstałam wcześnie, czuję się, jakbym z sześć razy umarła i musiała wykopać się z grobu o własnych siłach. Sześć razy! A matka i tak każe mi iść do szkoły. - oznajmiła bardzo poważnym, pretensjonalnym tonem.
   -   Tak, masz rację, twoja matka to potwór! - zawyrokowałam. - Dba o twoją przyszłość, uczy cię konsekwencji i odpowiedzialności, ach, dlaczego Boże zsyłasz na ziemię takie okrutne istoty?! Czymże zawiniłyśmy?! - teatralnie wzniosłam wzrok ku niebu, westchnęłam, łapiąc się za serce.
   -   Dobra, dobra – przerwała mój występ machnięciem ręki – zrozumiałam! Przyznaj jednak, że zasługuję na całkiem dobrą kawę w Rosemarry!
   -   Zdecydowanie. Obie zasługujemy na karmelowe machiato, Cru. Kiedy Ci na górze już dawno o tobie zapomnieli, pozostaje tylko utopić się w strumieniach karmelowego machiatto – dodałam, półżartem – półserio. W końcu i ja miałam niemałe problemy z moją matką. Matką, która pojawiła się tak nagle i niespodziewanie, że wywołała w mym życiu ogromny zamęt.
Resztę drogi pokonałyśmy w milczeniu. Nie miałam ochoty mówić nic więcej, ni to ze zmęczenia, ni z powodu zadręczających mnie pytań.
   -   W takim razie spotykamy się orps? - wyrwała mnie z zamyślenia, całując w policzek na pożegnanie.
   -   Orps? - uniosłam jedną brew. Moja przyjaciółka wciąż wymyślała jakieś niedorzeczne skróty, które zamiast upraszczać dialogi, jeszcze bardziej je komplikowały.
   -   Mandy, to nie takie trudne, jakie wyrazy zaczynają się od tych liter i pasują do kontekstu - przewróciła oczami, demonstrując irytację - Od razu po szkole! - rzuciła, pośpiesznie zdążając na lekcję.
   -   Pierwsze litery – przedrzeźniałam przyjaciółkę – guzik prawda! - pomyślałam – skąd mam wiedzieć, że chodzi jej o pierwsze litery?!
                 Na pierwszej lekcji obecna byłam tylko ciałem, gdyż niewyobrażalnie ciężkie powieki utrudniały skupienie się na zasadach dynamiki Newtona. Od razu po dzwonku pobiegłam do zbawiennego automatu, który za cenę 2$ przygotował mi ożywczy napój bogów, ambrozję XXI wieku, zwaną także kawą. Upiłam łyk gorzkiego, ziemistego płynu i udałam się w stronę sali, w której miałam następną lekcję. Nie dane było mi jednak dojść do celu, gdyż po drodze spotkałam pana Blaka, naszego historyka oraz prezesa kółka teatralnego, do którego od dawna należałam.
   -   Dzień dobry, Amando. Jak tam zdrowie? - zagaił znienacka.
   -   Dzień dobry, panie Blake, moje zdrowie...
   -   Mniemam – przerwał mi w połowie zdania – że masz się nie najlepiej. Właśnie z tego względu zabrakło cię na wczorajszej próbie, prawda? -nie czekał na moją odpowiedź, wręczył mi pęk kluczy i wskazał kiwnięciem głowy na jedną z sal. - Scenariusz znajduje się na moim biurku, zapoznaj się z rolą Katherin. Aha i klucze – nerwowo spoglądnął na plan zajęć – przynieś je do 313.
                   Włożyłam klucz do zamka, ale za żadne skarby nie mogłam go przekręcić. Nacisnęłam klamkę, drzwi otworzyły się, cicho skrzypiąc.
   -   Otwarte? - szepnęłam zaskoczona. Kto jak kto, ale pan Blake nie zostawiłby otwartych drzwi.
                  Ostrożnie weszłam do środka, rozglądnęłam się, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego. Zabrałam scenariusz, zerkając przelotnie na tytuł. „Miłość pod parasolem” autorstwa Zoe and Clio Medders, bliźniaczek – prymusek, których momentami nie trawiłam. Jedyną rzeczą na świecie, irytującą mnie bardziej niż ich słodkie minki, były ciągnące się w nieskończoność, przesłodzone romanse, które na potęgę podsyłały Blake'owi, staremu kawalerowi, niepotrafiącemu cieszyć się własnym życiem. Oczywiście z racji swego stanu i zamiłowania do szablonowych romansideł z niższych półek, nie mógł wyjść z zachwytu, pochłaniając kolejne strony „Internetowego szaleństwa”, czy „Zakochanych w stolicy”. Otworzyłam książeczkę, którą od dłuższej chwili dzierżyłam w dłoni i dość długo wertowałam jej stronice, nim udało mi się znaleźć jakąś kwestię.
   -   Och! Gdyby tylko mnie spotkało takie szczęście! Och! Gdybym to ja była Victorią, dałabym wszystko, by naga skóra Luisa muskała właśnie mnie! - głośno odczytałam zdanie przypisane mojej postaci i co najdziwniejsze w odpowiedzi usłyszałam czyjś śmiech.
   -   Czy ktoś tu jest? - do głowy przyszedł mi jedynie ten banalny i oklepany tekst. Przeklęłam się w duchu za swoją głupotę.
                Drzwi szafy otwarły się z rozmachem, a z jej wnętrza wyłoniła się wysoka, ciemnowłosa postać. Zlustrowałam chłopaka, który podążał w moją stronę. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak ktoś, kto dba o swój wygląd. Rozpięta ramoneska, spod której wystawał za długi podkoszulek z logo Sex Pistols, ciemne levisy i glany. Zmierzwione włosy sięgały nieco za wydatną linię szczęki. Duże, szmaragdowe oczy wpatrywały się we mnie podejrzliwym wzrokiem.
   -   Wynocha! Nikogo tu nie widziałaś! - warknął, nachyliwszy się tak, że czułam jego ciepły oddech na mojej twarzy.
   -   Ani mi się śni! - wykrzyknęłam oburzona. Mogłam pisnąć „jasne” i uciec, ale opóźniony instynkt samozachowawczy jak zwykle podsunął mi to rozwiązanie poniewczasie .
   -   Dlaczego? - uniósł ciemną, krzaczastą brew. Jego ton nieco złagodniał
   -   Po twoim zachowaniu wnioskuję, że nie masz dobrych intencji. Ukradniesz coś, czy zepsujesz i kto będzie obwiniony o niezamknięcie drzwi? No kto? Logicznie myśląc, ten kto ostatni stąd wychodził. – potrząsnęłam kluczami – Krótko mówiąc: ja!
   -   To co? - wzruszył ramionami.
   -   Bez szans – oznajmiłam, zręcznie go wymijając. - Panie Blake, czy mógłby pan tu podejść – zawołałam, gdy tylko otworzyłam drzwi.
   -   Zamknij się! - krzyknął brunet, pociągnąwszy mnie za rękę tak, że wpadłam mu wprost w ramiona.
   -   Moglibyście chociaż zamknąć drzwi... - ostrym i ironicznym tonem przemówił ktoś stojący w drzwiach. Nie musiałam nawet zerkać na właściciela głosu, słyszałam go tak często na szkolnych apelach. Z przerażeniem stwierdziłam, iż był to sam wicedyrektor.
   -   Ja.. przepraszam, my tu nic, ja tylko – wstałam, żeby zachować choć resztkę godności – tylko przyszłam po tekst.
   -   Po tekst? - mężczyzna uniósł brew – a on? – skierował wzrok na mojego towarzysza – To twój ...
   -   Nikt! Jest zupełnie obcy, poznałam go dopiero przed chwilą ... - gorączkowo próbowałam się wytłumaczyć.
   -   A już zdążyła się do mnie przykleić .– dokończył za mnie chłopak, uśmiechając się z wyższością.
                      Ze zgrozą uświadomiłam sobie moją sytuację. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że nie mam z nim nic wspólnego.
   -   Przejdźmy do mojego gabinetu, tam wymyśli się wam jakąś karę. Aha – wyciągnął dłoń- poproszę klucze.
                       Chodzę do tej szkoły już prawie rok i nigdy nie byłam w tym pokoju. Za drzwiami, obitymi jasnobrązową skórą, kryło się zimne i bardzo gustownie urządzone wnętrze. Białe ściany, masywne, drewniane biurko, przykryte stosami dokumentów, dwa krzesła, wielki regał z książkami i paprotka w rogu stanowiły całe wyposażenie. Niczym nieosłonięte okno nadawało mu surowości, a intensywny zapach cygara i drogich perfum sprawił, iż wzdrygnęłam się wchodząc do gabinetu.
   -   Poproszę o wasze nazwiska. - zaczął obcesowo mężczyzna.
   -   Amanda. Amanda Coots – odpowiedziałam rzeczowo.
   -   William – mruknął mój towarzysz.
                        Młody nauczyciel wydawał się być coraz bardziej rozdrażniony obojętnością Williama, który najwyraźniej nie miał ochoty z nim współpracować. W tej sytuacji moja pozycja także była zagrożona, bo - o ile na co dzień – mężczyzna był zabawny i wyrozumiały, o tyle w tej chwili sprawiał wrażenie ostrego i nieprzebłaganego urzędnika państwowego.
   -   Dosyć żartów. Wtargnął pan na teren szkoły, panie... – zlustrował go od stóp do głów – tajemniczy, więc lepiej dla pana, żeby skończyło się to bez udziału policji. Nazwisko poproszę! - zakomunikował tonem szorstkim i rozgniewanym.
   -   William Latrimmo – chłopak prowokacyjnie rozsiadł się na krześle, założył ręce i wyciągnął długie i szczupłe nogi.
   -   Mogę prosić jakiś dowód tożsamości? - zapytał, tym razem o wiele spokojniej, nauczyciel.
   -   Jasne – chłopak wyjął z tylnej kieszeni prostokątną plakietkę. Zdążyłam jedynie zerknąć ukradkiem na zdjęcie. Osoba na nim uwieczniona wydawała mi się taka oziębła, trochę przerażająca i zupełnie niepodobna do siedzącego przede mną chłopaka. Szczególną uwagę zwróciłam na oczy, mogłam dać uciąć sobie głowę, że coś było z nimi nie tak.
   -   Zważywszy na wiek, rozumiem, iż uczęszcza pan jeszcze do szkoły?
   -   Naturalnie – William uśmiechnął się ironicznie. - Chodzę do Linkolna.
   -   Prestiżowej szkoły średniej, która znajduje się 40 km stąd? - dyrektor wyraźnie nie dowierzając wyciągnął swój telefon – zaraz to sprawdzimy.
   -   Może pan nie wie, ale istnieje taka rzecz, nie powiem, że to najnowszy wynalazek, jednak jak widać nie wszyscy już słyszeli. Ów skarb wszech czasów to samochód! Tak! - William przybrał ton telemarketera – ten oto przedmiot pozwala przemieścić się z punktu a do punktu b w dość krótkim czasie. Zdradzę panu pewną tajemnicę – konspiracyjnie ściszył głos – można nim przejechać nawet 40 km! I nie musi pan nigdzie dzwonić, wystarczy wejść na ich stronę, mają galerię, mają też informacje o konkursach. W wielu wymienione zostało moje nazwisko.
Mężczyzna wklepał coś na klawiaturze komputera i uważnie przeglądał wyświetlone na ekranie informacje.
   -   William Latrimmo, Latrimmo – mruczał pod nosem – nie widzę cię tu chłopcze...
   -   Widzi pan. – powiedział z takim przekonaniem, że nie odważyłabym mu się zaprzeczyć.
   -   O rzeczywiście, tutaj jesteś. W takim bądź razie porozmawiamy o waszej karze.
   -   Naszej? - uniosłam się – przecież ja nic ..
   -   Dość – przerwał mi dyrektor – skoro to była sala pana Blaka, teraz pomożecie mu w przygotowaniach do sztuki. Rozumiem przez to: sprzątanie sali, przygotowanie scenografii, dbanie o zaopatrzenie i ma się rozumieć, zaczynacie od jutra!
                   Wściekła wybiegłam z sali, trzaskając drzwiami. Przylgnęłam do zimnej ściany, w nadziei, że trochę ochłonę. Normalnie miałabym gdzieś to, że muszę przyjść do szkoły kilkanaście minut wcześniej, albo wyjść trochę później, ale w obecnej sytuacji, kiedy całe moje życie stanęło do góry nogami, a każda minuta nieubłaganie zbliża mnie do... – zadrżałam, bo choć ta myśl zrodziła się w mojej głowie już wczoraj, do tej pory pozostawała nienazwana, a powiedzenie sobie wprost słowa, które budziło przerażenie większości ludzi, stanowiło niezwykle trudny orzech do zgryzienia. Może dlatego poeci przez lata szukali nań tak zmyślnych określeń? Dama w czerni, kres, kostucha. Ja także boję się, że jeśli wypowiem jej imię – choćby w myślach, przypadkowo, tak niechcący wezwę ją, a ona mnie usłucha. Zjawi się tuż za moimi plecami, połaskocze po karku zimnym, cuchnącym zgnilizną i smutkiem oddechem, złapie w swe długie, ostre szpony, zabierze tam, gdzie wcale nie chce się znaleźć. Dreszcz przebiegł po całym moim ciele. Niespodziewany dźwięk komórki zaskoczył mnie tak, że omal nie pisnęłam. Spojrzałam na ekran, na którym wyświetliła się wiadomość od Cru. „Czemu nie wróciłaś na lekcje? Alarm BBW!” Zmarszczyłam czoło.
   -   Alarm BBW?! - przeczytałam głośno – co to niby ma znaczyć?!
                      W tym momencie z gabinetu wyszedł William, który wpierw spojrzał na mnie z pogardą, później jednak udzielił odpowiedzi na moje pytanie:
   -   Alarm belfer bardzo wkurzony. Pierwsze litery, Sherlocku.
                  To był już drugi raz, gdy usłyszałam ten tekst. Jakby wszyscy znali szyfr, o którym tylko ja nie miałam pojęcia. Zirytowana odwróciłam się, mrucząc pod nosem ciche „dziękuję”. Sprawdziłam plan lekcji i pewien pomysł wpadł mi do głowy. Co jeśli mama też zastosowała jakiś szyfr? Wróciłam na geografię, a na długiej przerwie pobiegłam do domu. Zgarnęłam świstek do plecaka i z powrotem popędziłam do szkoły. Wyjęłam pomiętą kartkę, dokładnie przyglądając się każdej literce. I może to kwestia stresu, a może mojej głupoty – nie wiem, ale rozwiązanie znalazłam dopiero po kilku minutach. LUSTRO. Pierwsze litery każdego wersu tworzyły napis „lustro”.




 *****

Długa notka tym razem xD. Nawet mi dłużyło się jej pisanie i nie mogę już patrzeć na te słowa - tyle razy je przeczytałam. Hmm .. cóż więcej 
Mam nadzieję, że się spodoba :D
Moją inspiracją była piosenka, którą się z wami tu podzielę :D




niedziela, 29 września 2013

Rozdział 1 „Czy jest jakiś sens w bełkocie szaleńca?”

               Zaczęłam drżeć i nawet nie wiem kiedy z moich oczu popłynęły łzy. Czułam, że muszę wybiec, nie miałam czasu zastanawiać się nad większością słów napisanych przez autora podającego się za kobietę, która mnie urodziła. W mojej głowie echem odbijało się: moja kochana córeczko, kocham cię.
 - To tylko paskudny żart – powtarzałam sobie w drodze do domu, ocierając mokre policzki rękawem. Była to syzyfowa praca, gdyż słonych kropli wciąż przybywało.
               Po dotarciu do swojego pokoju, rzuciłam się na łóżko. Szlochałam, nie potrafiłam tego powstrzymać. Tęsknota, którą próbowałam schować w głębinach mojego serca powróciła, by z ogromną siłą uderzyć w najczulszy punkt. Świat się dla mnie zatrzymał, nie wiem ile czasu spędziłam, przytulając do siebie misia, którego dostałam na pierwsze urodziny od mamy. Wciąż dukając niczym mantrę dwa magiczne słowa kocham cię.
 - Kogo mam zabić? - ktoś za moimi plecami odezwał się poważnym tonem.
 - Co? - dopiero teraz zauważyłam, że w progu stoi Tommy.
 - No który chłopak doprowadził cię do tego stanu? - zapytał, wpatrując się we mnie z uwagą i troską.
 - Ja ... ja nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. Nie byłam pewna, kto napisał ten list. Może mama, albo to szkolna elitka zabawiała się moim kosztem. Wszyscy wiedzieli, że za dwa miesiące mija magiczna i jakże przykra dla mnie piętnasta rocznica.
 - Dowiem się tego, a potem... - tajemniczo się uśmiechnął – no już ja sobie porozmawiam z tym gagatkiem.
 - To nikt ważny, naprawdę – wysiliłam się na uśmiech.
 - Nikt ważny? - uniósł brew – to czemu wciąż powtarzałaś, że go kochasz?
 - Wiesz na co miałabym teraz ochotę? - spróbowałam zmienić temat i udało się, bo wujek nic nie mówiąc skierował się do kuchni.
 - Miętowe, z podwójną bitą śmietaną i polewą czekoladową? - wychylił głowę zza drzwi.
 - Mhm – mruknęłam.
 - Oj, pójdzie ci w boczki – zaśmiał się serdecznie – ale lody są najlepsze na złamane serce. Z doświadczenia wiem co mówię.
               Skorzystałam z chwili samotności i ponownie przeczytałam list, tym razem zwracając uwagę na każde słowo. Treść niestety była niekompletna, więc posiadałam jedynie strzępy informacji. Tylko jedna rzecz była pewna: najlepiej nie mówić o tym nikomu. Schowałam wiadomość do szuflady w biurku i postanowiłam się odświeżyć. Moje odbicie było koszmarne: czerwone, spuchnięte oczy, policzki pokryte maskarą, która spłynęła z rzęs, rozczochrane włosy. Rozczesałam się, umyłam, została tylko opuchlizna. Zdecydowałam zatem, że pozbędę się jej starym, sprawdzonym trikiem.
 - Wujku?- zawołałam głośno.
 - Tak?- dobiegł mnie głos z kuchni.
 - Mógłbyś mi przynieść dwa plasterki zielonego ogórka?
 - Do lodów?! – w jego tonie dało się wyczuć zdezorientowanie.
 - Nie, po prostu przeczytałam w internecie, że ... - w tej chwili mnie oświeciło – bingo – dodałam szeptem.
Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Internet, źródło wiedzy. Gdzie szukać informacji, jak nie tam? Znalazłam laptopa, który błąkał się gdzieś w torbie i wstukałam w google hasło legenda Barnville. Przeleciałam wzrokiem kilka pierwszych stron, ale nic mnie nie usatysfakcjonowało.
 - Czarne koty, magia, czarodzieje, baśnie, zbiór legend... – czytałam na głos – o pięknie, 843 legendy i znajdź tu coś o naszym zatęchłym miasteczku – westchnęłam podirytowana.
 - Czego szukasz?! - w drzwiach stał nieco wzburzony Tommy, trzymając w ręku pucharek z deserem.
 - Ja ... Tommy, bo ja ... - nie wiedziałam, co powiedzieć. Jedyna wymówka, jaka przychodziła mi na myśl, to praca domowa, ale to byłoby żenujące. Postanowiłam więc powiedzieć prawdę, albo przynajmniej półprawdę. – Martwię się, bo za dwa miesiące mija piętnaście lat, a wiesz, co mówią ludzie.
 - Tutejsi ludzie, traktują słowa jak tlen, Amy. Muszą coś mówić, bo inaczej uduszą się w tych swoich nudnych światach, klatkach, przepełnionych jadem zazdrości. Wymyślają więc różne historie i plotki, żeby innym żyło się tak samo źle. Nie możesz się nimi przejmować – rzekł, położył naczynia na biurku i objął mnie ramieniem.
 - Tak, ale nie uważasz, że jej nagłe zniknięcie było dziwne? - starałam się doszukać prawdy w jego oczach.
 - Nie – wydał mi się szczery – wiesz, Chloe była dość – wyraźnie szukał jakiegoś eufemizmu, żeby wypowiedzieć to, co w tym domu było zakazane – specyficzną osobą. Zakręconą, nadpobudliwą i kolorową. Kiedy ze mną rozmawiała, zawsze się uśmiechała, miałem wrażenie, że z jej ust płynie tęcza. Przebywając w domu ożywiała go swoim perlistym śmiechem, tak było od zawsze. Od zawsze też marzyła, żeby się stąd wyrwać, ale ... -- podrapał się po czole.
 - Ale urodziłam się ja – dokończyłam za niego. - Byłam kłodą na jej drodze do marzeń.
 - Posłuchaj, moja kochana siostrzenico– ujął moją twarz w dłonie i patrzył w moje oczy tak głęboko, iż czułam, jak czyta z mojej duszy niczym z otwartej księgi – wciąż powtarzała, że jesteś najlepszym, co mogło ją spotkać
 - To dlaczego znikła?! - wstałam, odrzuciwszy wpierw jego ręce. - Nie widzisz, że tu nic do siebie nie pasuje?!- moje oczy zaszły łzami. - Czy ktoś w ogóle się zastanawiał, co się z nią dzieje?
 - Amy, wystarczy! Myślisz, że tylko ty za nią tęsknisz? – jego mina wyrażała nieprawdopodobny ból i żal, było mi wstyd, że się w porę nie zamknęłam. – Przez wszystkie lata zastanawiałem się, gdzie może być, czy...- wpatrywał się w buty, jakby to one były adresatem wypowiedzi – czy jeszcze żyje. Policja szukała jej przez kilka miesięcy, zatrudniliśmy trzech najlepszych detektywów, którzy z dnia na dzień zmieniali swoje teorie. Spadła z klifu, proszę pana. Utonęła w pobliskim jeziorze. Jeszcze chwila, a dowiedziałbym się, że wynajęła rakietę i poleciała na księżyc. Do cholery – zaklął – co więcej mogłem zrobić?! Wynająłem nawet wróżkę, choć wiesz, że nie wierze w magię, a ona mówiła coś o wampirach, wilkołakach, czy innych potworach. Babcia powtarzała, żeby jej nie szukać, że to tylko dodatkowy ból, a ja niczym głupiec wierzyłem, że kiedyś stanie w drzwiach i powie: żałuje, że wyjechałam. Kochałem ją, Amy, kochałem tak samo, jak kocham ciebie, jesteś dla mnie niczym córka i nie chcę, żebyś się w to zagłębiała, nie chcę, żeby cię bolało, tak jak mnie.
 - Tommy, przepraszam! – rzuciłam mu się w ramiona- Przepraszam, że jestem pieprzoną egoistką i nie potrafiłam cię zrozumieć.
 - Damy nie używają takich słów. – kiedy pogroził mi palcem, jego twarz rozjaśnił uśmiech– A teraz – lekko mnie od siebie odepchnął – pozwól, że coś ci pokaże. Chodź za mną! – udał się w kierunku drabinki na strych.
                 Nie byłam tam, odkąd skończyłam 6 lat. Wspięłam się zręcznie po drewnianych szczeblach i już stałam na starej, w moim odczuciu dość niepewnej, zbitej z desek podłodze. Zapach drewna, staroci oraz wilgoci wcisnął się nieproszony w moje nozdrza. Nie był nieprzyjemny, ale przywoływał wspomnienia, które zniekształcone przetrwały w mojej głowie.
               Ciepły, sierpniowy wieczór, wesoło trzaskający ogień w kominku, gwar rozmów przy stole, śmiechy, zapach świeżo zaparzonej kawy, dwie osoby siedzą dywanie.
 - Ja będę złym smokiem, a ty śliczną królewną, dobrze?- pyta mała dziewczynka. Iskry nadziei tlą się w jej dużych, szarobłękitnych oczach.
 - Znowu mam być dziewczynką? Nie, nie tym razem! - odpowiada młody mężczyzna – Och, Amy, nie patrz tak na mnie... - wzdycha i ukazuje rząd prostych zębów, kiedy się uśmiecha – poddaję się. Zły smoku, proszę nie zjadaj mnie – naśladuje kobiecy głos, a jego towarzyszka wybucha gromkim śmiechem.
 - Jesteś wspaniały, chciałabym, żebyś był moim tatą, wujku.
                       Tommy wziął jakieś wielkie, kartonowe pudło, przetarł ręką grubą warstwę kurzu, kaszlnął i podał mi gruby zeszyt. Nie wiedziałam o co chodzi, ale mu ufałam, kochałam go jak ojca, którego nigdy nie miałam.
 - Otwórz, kiedy będziesz miała ochotę się czegoś o niej dowiedzieć.
W odpowiedzi pokiwałam tylko głową i poszłam do swojego pokoju, w dłoni dzierżąc przedmiot należący niegdyś do Chloe Coots. Wygodnie rozsiadłam się w fotelu, przez dłuższą chwilę z niepewnością obserwując bladoróżową okładkę. Na jej środku staranne złote litery tworzyły imię właścicielki. Powoli przesunęłam palcem po napisie. Im bliżej byłam poznania mamy, tym bardziej chciałam wyrzucić ten pamiętnik do kosza. Niepewność targała mną niczym wichura gałęziami drzew. Jednak zrobiłam to. Zatopiłam się w jej słowach.

                       Zauważyłam, że jest między nami tyle podobieństw. Podobne poglądy, dusza artysty, pragnienie wolności. Kiedy Skończyłam czytać, zegar wybił godzinę 22. Nie miałam pojęcia, iż rozmyślanie o mamie, legendzie oraz liście pochłonęły mnie tak bardzo, że zapomniałam o Bożym świecie. Po tak emocjonalnym dniu chciałam już znaleźć się w łóżku, w końcu nazajutrz czekała mnie szkoła. Mechanicznie odłożyłam zeszyt mamy na półce i już miałam wyjść z pokoju, kiedy dostrzegłam roztopione lody, pokrywające całą powierzchnię blatu, a teraz także pamiętnik. Przerażenie sprawiło, że przestałam logicznie myśleć. Instynktownie zrzuciłam przedmiot mojej matki na ziemię i pobiegłam po szmatkę, aby go wyczyścić. Niestety kartki się posklejały. Delikatnie je rozdzielałam, niemal wszystkie odchodziły od siebie z łatwością, jedynie dwie niesforne za nic nie chciały się od siebie odkleić. Wpadłam na pomysł, żeby rozciąć ich krawędzie, bo środek wydawał się nietknięty przez miętowe pyszności. Jak się okazało- miałam rację, tylko brzegi były złączone. Jedyne co mnie zaskoczyło, to kawałek papieru, który był ukryty między posklejanymi stronami.  

♥♥♥
Dziękuję! Dziękuję za każdy komentarz, za każdą ocenę, za każde miłe słowo, za konstruktywną krytykę i za wszystko! Wasza obecność jest dla mnie największą motywacją. :) 
Niby nie ma nic przełomowego w tej notce, ale może ktoś zauważył coś w liście... Otóż w tym szaleństwie jest metoda, kto czytał „szatana z siódmej klasy” na pewno coś znajdzie, kto nie – musi zaczekać do następnego rozdziału.
Pozdrawiam, 
Anonimowa. 

sobota, 31 sierpnia 2013

Któż wierzy legendom?

               Od zawsze mieszkam w Barnville, maleńkim miasteczku, które liczy sobie kilkuset mieszkańców. Razem z babcią wiedziemy spokojny żywot wśród przyjaznych sąsiadów. Ludzie nie mają tu wielu możliwości spędzenia wolnego czasu, a jednym z ich ulubionych sposobów jest plotkowanie, więc informacje rozchodzą się niemalże z prędkością światła. O naszej rodzinie mówi się dość sporo, głównie dlatego, że jesteśmy potomkami założycieli miasta oraz dzięki krążącej tu od wielu lat legendzie. Każdy opowiada ją inaczej, ale jakby wszystko to zebrać, to powstaje całkiem ciekawa opowieść.
       Dawno, dawno temu, kiedy Barnville zwało się jeszcze Mrocznym Pustkowiem, ponieważ zamieszkiwali tu kosmici, nieucywilizowani ludzie lub - według innych podań - stały tu groby Indian albo świątynia pogańskich bożków, kilkanaście osób, które nie potrafiło znaleźć swojego miejsca na ziemi, nazwało te tereny domem i zbudowało na nim miasteczko. Nie wzięli oni jednak pod uwagę strasznej zemsty wygnanych dzikusów, znieważonych bożków, zbudzonych duchów, czy eksperymentów stworzeń z innej planety, które trwają po dziś dzień. Równo co piętnaście lat, w pierwszym tygodniu sierpnia, ktoś z potomków założycieli miasta przepada jak kamień w wodę, nie zabierając ze sobą żadnych ubrań, dokumentów, czegokolwiek z rzeczy osobistych.
             Tylko trzy rodziny są spokrewnione z założycielami: John Dwihte, razem z trójką swoich córek, jego kuzynka- stara panna - Emma Struggle i my - ja, moja babcia oraz wujek Tommy. Prawie piętnaście lat temu zaginęła moja rodzicielka, co ludzie uznali za dowód autentyczności legendy. Babcia wciąż powtarza, że mama po prostu miała dość życia w klatce, bez perspektyw na coś lepszego i chciała zaczerpnąć trochę powietrza pachnącego spalinami. Kiedyś obwiniałam się o to, że jej nie ma, wmawiałam sobie, że uciekła ze względu na mnie, ale przecież to nie ja powołałam się do życia. To ona i tajemniczy X, o którym nigdy nie wspomniała. Nawet jej najlepszy przyjaciel nie wie, kim jest mój ojciec. Tommy też nie wie, choć zawsze był blisko mamy i długo wiercił jej dziurę w brzuchu, mówiąc: „Kim on jest, Chloe? Dziecko powinno mieć ojca”, ale ona tylko się uśmiechała i odpowiadała: „Jest ptakiem i lata po niebie”. Wciąż pytałam biednego Tommy'ego, co miała na myśli, a on bezradnie wzruszał ramionami. Kiedyś bąknął, że była wariatką, lecz babcia zrobiła mu awanturę i nigdy już tak o niej nie powiedział. Rzadko się zastanawiałam, gdzie jest mama, co teraz robi, a jeszcze rzadziej myślałam o legendzie, którą uważałam za bujdę na resorach. Tak było aż do wczorajszego popołudnia, kiedy to zajrzałam do mojej szkolnej szafki i znalazłam kopertę. Wyjęłam z niej kawałek poplamionej kawą papeterii, która pachniała słodko i znajomo.


♥♥♥
Witam. Zamieściłam prolog opowiadania, które pragnę prowadzić na tym blogu. Jeśli to czytasz, jeśli zainteresowało cię to choć trochę, lub masz jakieś rady - proszę zostaw komentarz. Jeśli uważasz, że opowiadanie jest dobre możesz także udostępnić to na facebooku, bądź tweeterze! :D 
Serdecznie pozdrawiam, Anonimowa :D