.

czwartek, 26 grudnia 2013

Rozdział 2 „Czy nienazwane zło nie nastanie?”

                Obudziłam się w fotelu, połamana, obolała i niewyspana, z kawałkiem papieru w ręce. Minęło kilka chwil, nim całkowicie wyrwałam się z objęć Morfeusza i wszystko zaczęło do mnie docierać. Wzięłam długi prysznic, który skutecznie odpędził resztki snu z moich powiek. Czysta, pachnąca i w miarę rozbudzona jeszcze chwile zastanawiałam się nad słowami tak odmiennymi od pozostałych, nad miejscem ich przechowywania, nad tajemnicą. Wiersz, a właściwie coś, co miało go przypominać w ogóle nie pasował do innych przemyśleń, formułowanych w krótkie opowiadania lub wplątanych w relację z danego dnia.
               W drodze do szkoły spotkałam Cru, moją najlepszą przyjaciółkę. Jak zwykle wesoła, roztrzepana, szła, lekko podskakując, rozrzucając na wszystkie strony swoją kolorową burzę loków. Cru kochała farbować włosy, uważała, że naturalne kolory są takie smutne, więc co jakiś czas ukazywała się w nowych, pomarańczowych, różowych, czy niebieskich odsłonach. Podążała w moją stronę z rękami wyciągniętymi przed siebie, co jakiś czas wywalając język i bełkocząc:
   -   Mózgi! Dajcie mi mózgi! 
   -   Cru! Znów oglądałaś swoje filmy o zombiakach?! - zapytałam, rozśmieszona jej wygłupami.
   -   Nie, po prostu poszłam spać późno, wstałam wcześnie, czuję się, jakbym z sześć razy umarła i musiała wykopać się z grobu o własnych siłach. Sześć razy! A matka i tak każe mi iść do szkoły. - oznajmiła bardzo poważnym, pretensjonalnym tonem.
   -   Tak, masz rację, twoja matka to potwór! - zawyrokowałam. - Dba o twoją przyszłość, uczy cię konsekwencji i odpowiedzialności, ach, dlaczego Boże zsyłasz na ziemię takie okrutne istoty?! Czymże zawiniłyśmy?! - teatralnie wzniosłam wzrok ku niebu, westchnęłam, łapiąc się za serce.
   -   Dobra, dobra – przerwała mój występ machnięciem ręki – zrozumiałam! Przyznaj jednak, że zasługuję na całkiem dobrą kawę w Rosemarry!
   -   Zdecydowanie. Obie zasługujemy na karmelowe machiato, Cru. Kiedy Ci na górze już dawno o tobie zapomnieli, pozostaje tylko utopić się w strumieniach karmelowego machiatto – dodałam, półżartem – półserio. W końcu i ja miałam niemałe problemy z moją matką. Matką, która pojawiła się tak nagle i niespodziewanie, że wywołała w mym życiu ogromny zamęt.
Resztę drogi pokonałyśmy w milczeniu. Nie miałam ochoty mówić nic więcej, ni to ze zmęczenia, ni z powodu zadręczających mnie pytań.
   -   W takim razie spotykamy się orps? - wyrwała mnie z zamyślenia, całując w policzek na pożegnanie.
   -   Orps? - uniosłam jedną brew. Moja przyjaciółka wciąż wymyślała jakieś niedorzeczne skróty, które zamiast upraszczać dialogi, jeszcze bardziej je komplikowały.
   -   Mandy, to nie takie trudne, jakie wyrazy zaczynają się od tych liter i pasują do kontekstu - przewróciła oczami, demonstrując irytację - Od razu po szkole! - rzuciła, pośpiesznie zdążając na lekcję.
   -   Pierwsze litery – przedrzeźniałam przyjaciółkę – guzik prawda! - pomyślałam – skąd mam wiedzieć, że chodzi jej o pierwsze litery?!
                 Na pierwszej lekcji obecna byłam tylko ciałem, gdyż niewyobrażalnie ciężkie powieki utrudniały skupienie się na zasadach dynamiki Newtona. Od razu po dzwonku pobiegłam do zbawiennego automatu, który za cenę 2$ przygotował mi ożywczy napój bogów, ambrozję XXI wieku, zwaną także kawą. Upiłam łyk gorzkiego, ziemistego płynu i udałam się w stronę sali, w której miałam następną lekcję. Nie dane było mi jednak dojść do celu, gdyż po drodze spotkałam pana Blaka, naszego historyka oraz prezesa kółka teatralnego, do którego od dawna należałam.
   -   Dzień dobry, Amando. Jak tam zdrowie? - zagaił znienacka.
   -   Dzień dobry, panie Blake, moje zdrowie...
   -   Mniemam – przerwał mi w połowie zdania – że masz się nie najlepiej. Właśnie z tego względu zabrakło cię na wczorajszej próbie, prawda? -nie czekał na moją odpowiedź, wręczył mi pęk kluczy i wskazał kiwnięciem głowy na jedną z sal. - Scenariusz znajduje się na moim biurku, zapoznaj się z rolą Katherin. Aha i klucze – nerwowo spoglądnął na plan zajęć – przynieś je do 313.
                   Włożyłam klucz do zamka, ale za żadne skarby nie mogłam go przekręcić. Nacisnęłam klamkę, drzwi otworzyły się, cicho skrzypiąc.
   -   Otwarte? - szepnęłam zaskoczona. Kto jak kto, ale pan Blake nie zostawiłby otwartych drzwi.
                  Ostrożnie weszłam do środka, rozglądnęłam się, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego. Zabrałam scenariusz, zerkając przelotnie na tytuł. „Miłość pod parasolem” autorstwa Zoe and Clio Medders, bliźniaczek – prymusek, których momentami nie trawiłam. Jedyną rzeczą na świecie, irytującą mnie bardziej niż ich słodkie minki, były ciągnące się w nieskończoność, przesłodzone romanse, które na potęgę podsyłały Blake'owi, staremu kawalerowi, niepotrafiącemu cieszyć się własnym życiem. Oczywiście z racji swego stanu i zamiłowania do szablonowych romansideł z niższych półek, nie mógł wyjść z zachwytu, pochłaniając kolejne strony „Internetowego szaleństwa”, czy „Zakochanych w stolicy”. Otworzyłam książeczkę, którą od dłuższej chwili dzierżyłam w dłoni i dość długo wertowałam jej stronice, nim udało mi się znaleźć jakąś kwestię.
   -   Och! Gdyby tylko mnie spotkało takie szczęście! Och! Gdybym to ja była Victorią, dałabym wszystko, by naga skóra Luisa muskała właśnie mnie! - głośno odczytałam zdanie przypisane mojej postaci i co najdziwniejsze w odpowiedzi usłyszałam czyjś śmiech.
   -   Czy ktoś tu jest? - do głowy przyszedł mi jedynie ten banalny i oklepany tekst. Przeklęłam się w duchu za swoją głupotę.
                Drzwi szafy otwarły się z rozmachem, a z jej wnętrza wyłoniła się wysoka, ciemnowłosa postać. Zlustrowałam chłopaka, który podążał w moją stronę. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak ktoś, kto dba o swój wygląd. Rozpięta ramoneska, spod której wystawał za długi podkoszulek z logo Sex Pistols, ciemne levisy i glany. Zmierzwione włosy sięgały nieco za wydatną linię szczęki. Duże, szmaragdowe oczy wpatrywały się we mnie podejrzliwym wzrokiem.
   -   Wynocha! Nikogo tu nie widziałaś! - warknął, nachyliwszy się tak, że czułam jego ciepły oddech na mojej twarzy.
   -   Ani mi się śni! - wykrzyknęłam oburzona. Mogłam pisnąć „jasne” i uciec, ale opóźniony instynkt samozachowawczy jak zwykle podsunął mi to rozwiązanie poniewczasie .
   -   Dlaczego? - uniósł ciemną, krzaczastą brew. Jego ton nieco złagodniał
   -   Po twoim zachowaniu wnioskuję, że nie masz dobrych intencji. Ukradniesz coś, czy zepsujesz i kto będzie obwiniony o niezamknięcie drzwi? No kto? Logicznie myśląc, ten kto ostatni stąd wychodził. – potrząsnęłam kluczami – Krótko mówiąc: ja!
   -   To co? - wzruszył ramionami.
   -   Bez szans – oznajmiłam, zręcznie go wymijając. - Panie Blake, czy mógłby pan tu podejść – zawołałam, gdy tylko otworzyłam drzwi.
   -   Zamknij się! - krzyknął brunet, pociągnąwszy mnie za rękę tak, że wpadłam mu wprost w ramiona.
   -   Moglibyście chociaż zamknąć drzwi... - ostrym i ironicznym tonem przemówił ktoś stojący w drzwiach. Nie musiałam nawet zerkać na właściciela głosu, słyszałam go tak często na szkolnych apelach. Z przerażeniem stwierdziłam, iż był to sam wicedyrektor.
   -   Ja.. przepraszam, my tu nic, ja tylko – wstałam, żeby zachować choć resztkę godności – tylko przyszłam po tekst.
   -   Po tekst? - mężczyzna uniósł brew – a on? – skierował wzrok na mojego towarzysza – To twój ...
   -   Nikt! Jest zupełnie obcy, poznałam go dopiero przed chwilą ... - gorączkowo próbowałam się wytłumaczyć.
   -   A już zdążyła się do mnie przykleić .– dokończył za mnie chłopak, uśmiechając się z wyższością.
                      Ze zgrozą uświadomiłam sobie moją sytuację. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że nie mam z nim nic wspólnego.
   -   Przejdźmy do mojego gabinetu, tam wymyśli się wam jakąś karę. Aha – wyciągnął dłoń- poproszę klucze.
                       Chodzę do tej szkoły już prawie rok i nigdy nie byłam w tym pokoju. Za drzwiami, obitymi jasnobrązową skórą, kryło się zimne i bardzo gustownie urządzone wnętrze. Białe ściany, masywne, drewniane biurko, przykryte stosami dokumentów, dwa krzesła, wielki regał z książkami i paprotka w rogu stanowiły całe wyposażenie. Niczym nieosłonięte okno nadawało mu surowości, a intensywny zapach cygara i drogich perfum sprawił, iż wzdrygnęłam się wchodząc do gabinetu.
   -   Poproszę o wasze nazwiska. - zaczął obcesowo mężczyzna.
   -   Amanda. Amanda Coots – odpowiedziałam rzeczowo.
   -   William – mruknął mój towarzysz.
                        Młody nauczyciel wydawał się być coraz bardziej rozdrażniony obojętnością Williama, który najwyraźniej nie miał ochoty z nim współpracować. W tej sytuacji moja pozycja także była zagrożona, bo - o ile na co dzień – mężczyzna był zabawny i wyrozumiały, o tyle w tej chwili sprawiał wrażenie ostrego i nieprzebłaganego urzędnika państwowego.
   -   Dosyć żartów. Wtargnął pan na teren szkoły, panie... – zlustrował go od stóp do głów – tajemniczy, więc lepiej dla pana, żeby skończyło się to bez udziału policji. Nazwisko poproszę! - zakomunikował tonem szorstkim i rozgniewanym.
   -   William Latrimmo – chłopak prowokacyjnie rozsiadł się na krześle, założył ręce i wyciągnął długie i szczupłe nogi.
   -   Mogę prosić jakiś dowód tożsamości? - zapytał, tym razem o wiele spokojniej, nauczyciel.
   -   Jasne – chłopak wyjął z tylnej kieszeni prostokątną plakietkę. Zdążyłam jedynie zerknąć ukradkiem na zdjęcie. Osoba na nim uwieczniona wydawała mi się taka oziębła, trochę przerażająca i zupełnie niepodobna do siedzącego przede mną chłopaka. Szczególną uwagę zwróciłam na oczy, mogłam dać uciąć sobie głowę, że coś było z nimi nie tak.
   -   Zważywszy na wiek, rozumiem, iż uczęszcza pan jeszcze do szkoły?
   -   Naturalnie – William uśmiechnął się ironicznie. - Chodzę do Linkolna.
   -   Prestiżowej szkoły średniej, która znajduje się 40 km stąd? - dyrektor wyraźnie nie dowierzając wyciągnął swój telefon – zaraz to sprawdzimy.
   -   Może pan nie wie, ale istnieje taka rzecz, nie powiem, że to najnowszy wynalazek, jednak jak widać nie wszyscy już słyszeli. Ów skarb wszech czasów to samochód! Tak! - William przybrał ton telemarketera – ten oto przedmiot pozwala przemieścić się z punktu a do punktu b w dość krótkim czasie. Zdradzę panu pewną tajemnicę – konspiracyjnie ściszył głos – można nim przejechać nawet 40 km! I nie musi pan nigdzie dzwonić, wystarczy wejść na ich stronę, mają galerię, mają też informacje o konkursach. W wielu wymienione zostało moje nazwisko.
Mężczyzna wklepał coś na klawiaturze komputera i uważnie przeglądał wyświetlone na ekranie informacje.
   -   William Latrimmo, Latrimmo – mruczał pod nosem – nie widzę cię tu chłopcze...
   -   Widzi pan. – powiedział z takim przekonaniem, że nie odważyłabym mu się zaprzeczyć.
   -   O rzeczywiście, tutaj jesteś. W takim bądź razie porozmawiamy o waszej karze.
   -   Naszej? - uniosłam się – przecież ja nic ..
   -   Dość – przerwał mi dyrektor – skoro to była sala pana Blaka, teraz pomożecie mu w przygotowaniach do sztuki. Rozumiem przez to: sprzątanie sali, przygotowanie scenografii, dbanie o zaopatrzenie i ma się rozumieć, zaczynacie od jutra!
                   Wściekła wybiegłam z sali, trzaskając drzwiami. Przylgnęłam do zimnej ściany, w nadziei, że trochę ochłonę. Normalnie miałabym gdzieś to, że muszę przyjść do szkoły kilkanaście minut wcześniej, albo wyjść trochę później, ale w obecnej sytuacji, kiedy całe moje życie stanęło do góry nogami, a każda minuta nieubłaganie zbliża mnie do... – zadrżałam, bo choć ta myśl zrodziła się w mojej głowie już wczoraj, do tej pory pozostawała nienazwana, a powiedzenie sobie wprost słowa, które budziło przerażenie większości ludzi, stanowiło niezwykle trudny orzech do zgryzienia. Może dlatego poeci przez lata szukali nań tak zmyślnych określeń? Dama w czerni, kres, kostucha. Ja także boję się, że jeśli wypowiem jej imię – choćby w myślach, przypadkowo, tak niechcący wezwę ją, a ona mnie usłucha. Zjawi się tuż za moimi plecami, połaskocze po karku zimnym, cuchnącym zgnilizną i smutkiem oddechem, złapie w swe długie, ostre szpony, zabierze tam, gdzie wcale nie chce się znaleźć. Dreszcz przebiegł po całym moim ciele. Niespodziewany dźwięk komórki zaskoczył mnie tak, że omal nie pisnęłam. Spojrzałam na ekran, na którym wyświetliła się wiadomość od Cru. „Czemu nie wróciłaś na lekcje? Alarm BBW!” Zmarszczyłam czoło.
   -   Alarm BBW?! - przeczytałam głośno – co to niby ma znaczyć?!
                      W tym momencie z gabinetu wyszedł William, który wpierw spojrzał na mnie z pogardą, później jednak udzielił odpowiedzi na moje pytanie:
   -   Alarm belfer bardzo wkurzony. Pierwsze litery, Sherlocku.
                  To był już drugi raz, gdy usłyszałam ten tekst. Jakby wszyscy znali szyfr, o którym tylko ja nie miałam pojęcia. Zirytowana odwróciłam się, mrucząc pod nosem ciche „dziękuję”. Sprawdziłam plan lekcji i pewien pomysł wpadł mi do głowy. Co jeśli mama też zastosowała jakiś szyfr? Wróciłam na geografię, a na długiej przerwie pobiegłam do domu. Zgarnęłam świstek do plecaka i z powrotem popędziłam do szkoły. Wyjęłam pomiętą kartkę, dokładnie przyglądając się każdej literce. I może to kwestia stresu, a może mojej głupoty – nie wiem, ale rozwiązanie znalazłam dopiero po kilku minutach. LUSTRO. Pierwsze litery każdego wersu tworzyły napis „lustro”.




 *****

Długa notka tym razem xD. Nawet mi dłużyło się jej pisanie i nie mogę już patrzeć na te słowa - tyle razy je przeczytałam. Hmm .. cóż więcej 
Mam nadzieję, że się spodoba :D
Moją inspiracją była piosenka, którą się z wami tu podzielę :D