Po pierwsze - przepraszam. Za to, że wszystko kończy się właśnie tak i za czas zmarnowany, na czytanie niedokończonego opowiadania. Może powinnam jakoś to wyjaśnić, no cóż, tak wyszło. Nie chodzi o brak czasu, ani o brak weny, o brak czytelników też nie chodzi, chodzi o to, że opowiadanie nie spełnia moich wygórowanych oczekiwań. Nie mam ochoty pisać czegoś, co mi się nie podoba, a czytając to opowiadanie zauważyłam iż przypomina ono bardziej szkolne wypracowanie w podstawówce niż jakąś konkretną książkę. Pomysł nie jest zły, aczkolwiek nie do końca przemyślany, nie potrafię też ubrać w słowa wszystkich moich myśli, nie znam tylu słów, żeby opisać obrazy z mojej głowy. Może kiedyś wrócę, może nie, niczego nie obiecuję. Nie uważam jednak, żeby czas poświęcony na pisanie był czasem straconym. Jak to klasyk mówi "nic nie może przecież wiecznie trwać", wobec tego żegnam was i dziękuję za wszystko.
- Chodzi o to,
iż Chloe zwykła mawiać: lustra są przyjaciółmi
głupich i próżnych, ja natomiast wolę mieć lustro w
przyjacielu, niż przyjaciela w lustrze! - zachichotał –
nigdy nie rozumiałem tej kobiety.
Palcami
wskazującymi rozmasowałam swoje skronie. Śmiech, który
wydobył się z gardła mojego wuja uświadomił mi coś ważnego –
nie mogę zachowywać się tak, jakby ona zniknęła ponownie, czas
żałoby minął. Ból, który lata temu bezlitośnie
rozszarpał moją duszę na miliony kawałków będzie mi
towarzyszył co dnia, jednak nie wolno mu pozwolić przejąć
kontroli. Jej temat, temat Chloe Coots już dawno przestał być
tabu. Ten list wstrząsnął mną, jakby ktoś znów mi ją
odebrał, porwał, zabił! A to nieprawda! Nie wiadomo nawet, czy nie
wmówiłam sobie tego wszystkiego, ta cała tajemnica,
legenda, czy to w ogóle miało jakiś sens? Nie, zero sensu,
zero prawa istnienia, a jednak jakaś siła kazała mi brnąć w to
dalej. Weź się garść, Amando – nakazałam sobie w myślach –
nie możesz wiecznie się mazać!
- Kto był jej
najlepszym przyjacielem? – rzekłam po kilku minutach milczenia,
jakby wyrwana z jakiegoś transu.
Tom pogładził swój podbródek, spojrzał na sufit i
przygryzł kciuk. Po chwili odezwał się dość nieśmiało:
- Nie jestem
pewny, ale chyba miał na imię Jeremy. A może to był Julian? Bo
John chyba nie – rozpoczął monolog. - Ian, Jason albo coś w tym
stylu! Na pewno było tam coś z "J".
- A może... –
przerwałam mu – może ten mężczyzna to Joseph?
- Nie ... zaraz
... tak! Skąd to wiesz? - odparł ze zdziwieniem.
- Wydaje mi się,
że przyczynił się do tego jakiś pamiętnik, który należał
do mojej matki i został podarowany mi przez najlepszego wujka pod
słońcem! Wiesz, że jesteś super, no nie? Nawet jako
czterdziestolatek mieszkający z matką! - uśmiechnęłam się
wesoło i poczochrałam jego kasztanową czuprynę.
- Wypraszam
sobie! – obruszył się. - Jaki czterdziestolatek? Niedawno
obchodziłem dwudzieste urodziny.
- Jedenaście
lat temu! - założyłam ręce na piersiach. - Bliżej ci do
emerytury, niż podstawówki.
- Jakaś
insynuacja? Chcesz mieć dom tylko dla siebie? - zapytał wesoło.
- No jasne! -
wybuchłam gromkim śmiechem. - Już my z Cru zaopiekujemy się tą
przestrzenią, prawda?
- Nie prawda! -
wykrzyknęła radośnie – Lubię twojego wujka. Jeśli odejdzie,
kto nam będzie kupował piwo?!
- Co kupował? -
do pokoju weszła zszokowana babcia.
Naraz ja, Cru i
Tommy wybuchnęliśmy głośnym rechotem. Moja przyjaciółka
śmiała się tak bardzo, że rozbolał ją brzuch, wskutek czego
tarzała się po podłodze, wydając na przemian dźwięki chacha i auć.
Przy kolacji
postanowiłam, że o Josepha wypytam późnym wieczorem, kiedy
wszyscy będą na tyle zmęczeni, żeby nie zastanawiać się nad
powodem tej dociekliwości.
- Cru –
zaczęłam, kiedy moja przyjaciółka już siadała przy stole
– musimy być ostrożne i bardzo delikatne.
- Chodzi ci o to
piwo? - szepnęła moja przyjaciółka.
- Nie –
odrzekłam z uśmiechem – chodzi o Josepha. Na razie nic nie
wiemy, ale nie możemy pytać wprost, bo zorientują się, że coś
jest na rzeczy.
- No tak, bo
pytanie o najlepszego kumpla zmarłej matki jest dziwne! –
zmarszczyła czoło.
- Nie o to
chodzi. Wczoraj pytałam o legendę, dostałam jej pamiętnik, a
dzisiaj przeszukałyśmy dom w poszukiwaniu pamiątki, jeśli
teraz damy im powód do podejrzeń, to resztę informacji
będziemy musiały zdobyć na własną rękę.
- Jasne –
mrugnęła do mnie – misja pierwsza: zdobycie informacji o
Josephie rozpoczęta – powiedziała, naśladując komputer,
albo robota.
- To nie żarty!
- upomniałam ją, ale ona taka już była, niczego nie brała na
poważnie.
Po kolacji
usiedliśmy przy wielkim, drewnianym stole na werandzie. Ja i Cru
zajęłyśmy huśtawkę, delikatnie kołysząc się w rytm spokojnej
muzyki, dochodzącej z radia. Na ogromnej hebanowej scenie,
gwiazdozbiory zalotnie mrugały do nas swymi gwiezdnymi oczami, a
księżyc bladym promieniem oświetlał nasze twarze.
- Może w coś
zagramy? - zaproponowała babcia.
Wszyscy
przytaknęliśmy jej skinieniem głowy.
Babcia była
dosyć chuda i niska, miała najwyżej metr sześćdziesiąt.
Regularnie farbowała swoje długie, sięgające ud włosy na
fiołkowo. Kiedy się uśmiechała, jej zazwyczaj ogromne, błękitne
oczy były prawie niewidoczne, a na policzkach tworzyły się dwa
urocze dołeczki. Bił od niej specyficzny blask, swego rodzaju
piękno, którego nie odbierały jej ani ciemnofioletowe
cienie, ani wyrzeźbione przez czas zmarszczki. Tommy w ogóle
jej nie przypominał, gdybym ich nie znała, mogłabym przysiąc, że
nie są rodziną.
Był wysoki,
postawny oraz barczysty, na smukłą twarz opadały ciemne, prawie
czarne, niesforne loczki. Zadarty nos bardzo go odmładzał, lecz
równoważył to jego specyficzny, dość ponury wyraz twarzy i
chłód bijący z brunatnych oczu. Nie był zwykłym
ponurakiem, choć takowym wydawał się na pierwszy rzut oka. Przy
bliższym poznaniu zyskiwał miano przyczajonego wesołka –
tak nazwałyśmy go z Cru w dzieciństwie.
Babcia właśnie
zatrzasnęła duże, dębowe drzwi, w ręku dzierżąc talię uno.
Usiadła na wiklinowym fotelu i rozdała karty. Powietrze
przesiąknięte było zapachem sosen i świeżo skoszonej trawy.
- Mandy bierze
dwanaście! - wykrzyknęła tryumfalnie Cru, kiedy na kupkę padło
kolejne „plus cztery”.
- O nie! -
jęknęłam zawiedziona.
- To ja wezmę
za ciebie, słońce! - odrzekła wesoło babcia, sięgając po karty
– i tak nie lubię wygrywać.
- Mamo, tak nie
można – upomniał ją wujek.
- Oj nie bądź
zazdrosny, kocham cię równie mocno, co Amy. Tylko, że ona
nadal jest słodka, a ty mój drogi – pogładziła go z
czułością po twarzy – ogranicz słodycze, to może jeszcze
kiedyś będziesz.
Wujek lekko się
skrzywił, ale pozostawił to bez komentarza.
Spiker w radiu
ogłosił właśnie dwudziestą trzecią, temperatura powietrza
znacznie spadła, a nieubłagany Morfeusz już kładł na mnie lepkie
macki. To był znak, że czas działać.
- Powinnam już
iść – stwierdziła Cru i na dowód tego głośno ziewnęła.
– Mama będzie się niepokoić.
- Odwiozę cię
– zaproponował Tommy. Wstał i zniknął w czeluściach domu w
poszukiwaniu kluczyków.
- Babciu?
-zaczęłam - dowiedziałam się dziś, że przyjaciel mojej mamy
miał na imię Joseph, możesz powiedzieć mi o nim nieco więcej?
- To nie jest
najlepszy temat do rozmów. Wiesz, Joseph jest typem spod
ciemnej gwiazdy, całe dnie spędza u Petersa. Lepiej, żebyś
trzymała się od niego z daleka – ucięła naszą dyskusję.
Przed snem
zapisałam jeszcze w dzienniczku „bar u Petersa, Mglista Polana”.
Zdecydowanie należało to sprawdzić.
Zaraz po
przebudzeni zerknęłam na kalendarz, niecałe sześćdziesiąt dni
do rocznicy, jeśli chciałam rozwiązać zagadkę, to musiałam się
pospieszyć. Na dziś zaplanowałam sobie krótki wywiadzik z
Josphem.
Lekcje minęły
zaskakująco szybko, nawet matma - o dziwo - nie przyprawiła mnie
dziś o ból głowy. Stałam przed salą 313, w nadziei, że
pan Be rozchorował się albo postanowił wyjechać na długi urlop,
gdzieś na Marsa czy Księżyc. Zza drzwi dobiegły mnie jakieś
głosy, najwyraźniej nauczyciel nie poszedł mi na rękę. Powoli
dotknęłam klamkę, naciskając ją delikatnie. Policzki piekły
żywym ogniem, dłonie i kolana drżały, miałam wrażenie, że
zemdleję. Czułam się zażenowana, zawstydzona całą sytuacją. Ach
ten Latrimmo – pomyślałam – to on powinien siedzieć tu, równie
speszony co ja! Pięć głębokich oddechów i wchodzę.
Ewentualnie sto pięćdziesiąt siedem. Zaczynam głośno liczyć:
- Jeden, dwa,
trzy ...
- Co robisz,
wchodź! - zagadnęła mnie Clio.
- Jasne,
właśnie chciałam to zrobić – odparłam, siląc się na blady
uśmiech.
Dziewczyna
popchnęła drzwi, wydając z siebie piskliwy głosik:
- Dzień dobry,
wspaniali aktorzy i panie, panie reżyserze.
Głośne wejścia,
wyjścia i ciągłe zwracanie na siebie uwagi zdecydowanie było jej
ulubionym zajęciem. Zresztą, stanowiło to hobby obu bliźniaczek.
Wyglądały niemal identycznie. Wąskie, złote oczy oprawione
długimi, gęstymi rzęsami. Czerwone, wydatne usta, które
wydymały ilekroć korytarzem przechodził jakiś przystojniak.
Zgrabny nosek, kilka złotych piegów i brwi naturalnie ułożone
w idealny łuk. Nawet ich cera była nieskazitelna! I te ciemne fale
kaskadami opadające na ramiona. Do tego dochodziła niezliczona
ilość talentów, takich jak: śpiew, taniec, gra na
instrumentach czy pisanie sztuk (ale ani ja, ani Cru nie uważałyśmy
tych ich marnych wypocin za dobre sztuki!). Jakby tego było mało, w
gratisie dostały dobre maniery i ponadprzeciętną inteligencję.
Albo one miały tam na górze jakieś układy, albo były
czarownicami. Biorąc pod uwagę ich charakter – stawiałabym na to
drugie.
Prawie całą
próbę przesiedziałam za kulisami, moja rola ograniczała się
do trzech kwestii i widowiskowego samobójstwa. Spojrzałam na
zegarek, dochodziła siedemnasta, a brunet wciąż nie pojawił się
w sali. Większa część aktorów zmyła się już ze sceny,
gruby Billy wciąż ćwiczył dykcję, mówiąc coś z korkiem
w ustach. Choć usilnie starałam się zrozumieć jego bełkot,
dosłyszałam może ze trzy wyraźne słowa. Nie widząc nic
ciekawszego do roboty jeszcze raz rozejrzałam się po sali, nie
dostrzegłam jednak ani śladu Williama. Zakasałam rękawy i
zabrałam się do zamiatania sceny.
- Coots, musimy
porozmawiać – rzekł dość poważnie pan Be, gładząc się po
swojej łysinie.
Tego właśnie
obawiałam się najbardziej. Postanowiłam, że nie będę się
tłumaczyć ani usprawiedliwiać, lepszym rozwiązaniem było
przeprosić, karę i tak już dostałam.
- Przepraszam –
spuściłam głowę - to był pierwszy i ostatni raz.
- Właściwie
... - mina pana Blaka wyrażała zakłopotanie, co bardzo mnie
zaskoczyło. - Nie masz za co przepraszać. Wiem, że to nie twoja
wina.
- Ale.. ale –
dukałam zmieszana. Pan Be to ostatni człowiek, po którym
spodziewałabym się wyrozumiałości.
- Spokojnie. –
wyszczerzył pożółkłe od kawy i papierosów zęby w
uśmiechu.
- Nie rozumiem –
zmrużyłam oczy.
- Znam Williama.
To syn kobiety, z którą aktualnie się spotykam. To naprawdę
dobry chłopak, ale nie przywykł jeszcze do nowej sytuacji i stara
się wyrzucić mnie ze swojego życia. Trafiłaś na niego
przypadkiem i oberwało ci się, prawda?
- Tak, ale...
- Słuchaj,
powiedziałem ci prawdę, a mogłem to ukryć. Nie potraktuj tego
jako szantaż, tylko jako prośbę.
- Prośbę? -
uniosłam brew. Byłam ciekawa, czego może ode mnie chcieć.
W odpowiedzi
pokiwał twierdząco głową.
- Jeśli
dyrektor dowie się, że to moja prywatna sprawa, grożą mi poważne
konsekwencje. Dla ciebie będzie to tylko miesiąc sprzątania, a
dla mnie ... - ze smutkiem pokręcił głową.
- Wyrzucą pana?
- szepnęłam.
- Wyślą na
wcześniejszą emeryturę. Jestem już stary, Amy, oni chcą się
mnie stąd pozbyć. I proszę zostaw to dla siebie. Wszystko, co
powiedziałem ci dzisiaj.
- Jasne –
przytaknęłam z uśmiechem – my, artyści, musimy trzymać
sztamę, no nie?
Kiedy wpatrywał
się we mnie z nadzieją, zobaczyłam w nim człowieka. Człowieka,
który całe swoje życie poświęcił pasji, teatrowi, a
wylądował jako reżyser szkolnego kółka. Naprawdę zrobiło
mi się go żal. W końcu nie jego wina, że ten impertynent zachował
się jak ostatni dupek.
- Dziękuję.
Naprawdę nie wiesz, ile to dla mnie znaczy!
- Och, bo się
zaraz wzruszę – ironiczny ton i teatralne pociągnięcie nosem,
już wiedziałam, kto to powiedział.
- Dziękuję –
powtórzył nauczyciel i wyszedł z sali.
- Żal mi cię!
- krzyknęłam do Williama.
Nie zaszczyciłam
go nawet spojrzeniem. Zakasałam rękawy i chwyciłam pierwszą
lepszą miotłę.
- Żal? -
chłopak głośno się zaśmiał – i mówi to dziewczynka,
która nie ma ani ojca, ani matki.
- Skąd to.. -
uniosłam brew.
- Szkolne akta.
No teraz to
naprawdę poczułam złość. Nie, złość to za mało, wstąpiła
we mnie furia. Nie dość, że przeczytał MOJE dokumenty, to jeszcze
śmiał wygarnąć mi w twarz, że nie mam rodziców. Trafił w
czuły punkt, ale smutek rozpalił w moim sercu chęć zemsty. Może
nie było to honorowe, lecz posłużyłam się jedynym asem, który
krył się w moim rękawie.
- Żal –
odparłam z pewnością – bo wiem, co kieruje twoim zachowaniem.
Strach! - chłopak zacisnął szczęki, a ja postanowiłam uderzyć
jeszcze raz. - Przeraża cię, że ktoś może zając miejsce
twojego ojca. Och, Willi – rzekłam słodko i piskliwie – mały,
przerażony Willi.
W ciągu kilku
chwil brunet znalazł się tuż przy mnie. Zrobiłam parę kroków
do tyłu, ale on nie pozwalał mi się oddalić. Nie miałam ochoty
na zbytnią bliskość, więc cofnęłam się jeszcze trochę. Kiedy
moje plecy dotknęły ściany, dostałam gęsiej skórki. Na
jego usta wpełznął jadowity uśmieszek. Uniósł prawą
rękę, dłoń zacisnął w pięść, zamachnął się i ... uderzył
w ścianę tuż przy mojej twarzy. Cicho pisnęłam.
- Och, Amy –
wyszeptał mi do ucha – mała, przerażona Amy. Jedyną osobą,
która się tu boi jesteś ty!
- Chyba
żartujesz – prychnęłam – to ma mnie przestraszyć? Nie rusza
mnie to – skłamałam.
- A ta gęsia
skórka – znów wybuchnął tym swoim irytującym
śmiechem – nieładnie jest kłamać. Wiesz co kiedyś robiono z
kłamcami? - pochylił się, tak, aby jego twarzy znajdowała się
naprzeciw mojej - Ucinano im języki – ostatnie zdanie
wypowiedział prawie bezgłośnie
Głośno
przełknęłam ślinę. Stop – pomyślałam – granica została
przekroczona. Nie znałam tego chłopaka, ale już na pierwszy rzut
oka wydawał się niebezpieczny i niepoczytalny. Jakoś się z
tego wyplącze.
- Dobry jesteś
z historii, na pewno masz same szóstki! - uśmiechnęłam się
przyjaźnie. Albo po prostu zrobiłam głupi grymas, w tym stresie
nie kontrolowałam mojej mimiki.
- Nie udawaj
idiotki – westchnął. - Mówił ci ktoś kiedyś, że
czasem zachowujesz się jak głupiutka dziewczynka? Na pewno masz
same szóstki – przedrzeźniał mnie, naśladując kobiecy
głos.
- Czuję się
nieswojo, mógłbyś mnie już puścić? - spróbowałam
po ludzku.
- Skoro takie
jest twoje życzenie – rozłożył ręce. – Zresztą ta zabawa
nie może trwać wiecznie, sala sama się nie posprząta.
Zabawa? Dobre
sobie. Normalnie pękam ze śmiechu, kiedy jakiś obłąkaniec
opowiada mi o kaleczeniu ciała. Na język cisnęło mi się tyle
uwag, jednak myśląc o własnym bezpieczeństwie, zachowałam je
wyłącznie w swoim umyśle. Jak najszybciej zrobiłam swoją część,
zważając na to, iż powinnam odwiedzić jeszcze jedno tajemnicze
miejsce - Bar u Petersa.
Niestety bar ten
mieścił się w ostatnim miejscu, do którego miałabym ochotę
się udać. „Mglista polana”- tak jako małe dzieci nazywaliśmy
tę część Barnville. Część, którą znaliśmy jedynie z
opowiadań, nikt bowiem nie odważyłby się zapuścić w takie
tereny, z trzech stron otoczone gęstym lasem, z czwartej –
cmentarzem. Małolaty bały się tego specyficznego klimatu, było to
więc idealne miejsce, żeby zrobić tam coś tylko dla dorosłych.
Początkowo była to knajpka, lecz z racji klienteli, składającej
się z kilku podstarzałych mężczyzn, pragnących utopić się w
palących odmętach wódki; zrezygnowano z podawania tam
jedzenia.
Z dwojga złego,
wybrałam przeprawę przez las. Trzymając się ścieżki, stąpałam
ostrożnie, co rusz potykając się o wystające korzenie. Mimo
usilnych prób, słońce z ledwością przedzierało się przez
gęstwinę gałęzi, więc panował tu półmrok. Starałam się
nie zwracać uwagi na szmery, trzaski, ani cienie, które
potęgowała moja bujna wyobraźnia. Mimowolnie napięłam mięśnie,
przygotowana na atak jakiegoś mordercy, czy dzikiego zwierzęcia. Na
szczęście nic takiego mnie nie spotkało. Odetchnęłam głęboko,
zostawiając za sobą tamten krajobraz. Polana była zdecydowanie
bardziej oświetlona, choć także nieprzyjazna. Zlokalizowałam
jedyny budynek w okolicy. Nie wyglądał zachęcająco. Zwykły
sześcian z czerwonej cegły. Nad drewnianymi drzwiami wisiał szyld
w kowbojskim stylu, na którym markerem napisano „zapraszamy”.
Przekręciłam gałkę. Do moich nozdrzy wdarła się woń tytoniu,
alkoholu i potu. Nic przyjemnego. Podeszłam do laty, mieszczącej
się naprzeciw wejścia . Omiotłam spojrzeniem kilka stołów,
ustawionych w rzędzie, pod oknami, były kwadratowe, drewniane i
pokryte wodoodpornymi obrusami w zwierzęce motywy. W rogu, pod
sufitem, znajdował się stary telewizor. Prawie wszystkie, czerwone,
plastikowe krzesła były puste. Przy jednym stole siedział
starszy, może pięćdziesięcioletni, całkowicie łysy mężczyzna,
z zainteresowaniem przyglądając się butelce z piwem. Gdzieś
dalej, w cieniu, zauważyłam jeszcze jednego człowieka, ale
trzymał gazetę w taki sposób, że nie dostrzegłam jego
twarzy, dłonie jednak wydały mi się ładne, miękkie i młode.
Przy barze siedziała grupka zarośniętych pijaków; z ich
twarzy wywnioskowałam, że dziś wypili już stanowczo za dużo. Z
pewną dozą nieśmiałości podeszłam do grubego, ale całkiem
młodego człowieka za barem. Właśnie czyścił kufel, wsłuchując
się w relacje meczu, dobiegającą z radia. Ciemne, krzywo
przystrzyżone włosy opadały mu na oczy i wciąż odgarniał je
nerwowym gestem.
- Dobry wieczór
– zaczęłam, siląc się na najbardziej uprzejmy uśmiech.
- Może i dobry,
ale kto to wie? - odrzekł dość oschle.
I miał rację. Bo
niby skąd mogłam mieć pewność? Nie wiedziałam nawet, jak zacząć
temat o mojej mamie."Cześć, co wiesz o zjawiskach
nadprzyrodzonych"- raczej nie wchodziło w grę.
- Gdzie znajdę
Josepha?
- Siedzi tam –
wskazał na łysego człowieka, zajmującego krzesło.
- Dzięki.
Poproszę colę – rzuciłam.
Zgarnęłam napój
z lady i przysiadłam się do potencjalnego informatora.
- Tak? -
spojrzał na mnie spod byka. Zrozumiane, byłam niechcianym
towarzyszem, kiedy on pragnął upajać się samotnością.
- Jestem Amanda
– wyciągnęłam dłoń, na którą zerknął tylko z
pogardą. - Amanda Coots – spróbowałam raz jeszcze.
- Coots? -
zlustrował mnie swymi dużymi, zielonymi oczami. - Ta Coots?
- Siostrzenica
Tommy'ego, wnuczka Emily i Edwarda, córka Chloe – odparłam
jednym tchem.
- Chloe ... -
szepnął, dotknąwszy delikatnie mojego policzka. - O Boże, jesteś
taka podobna do Chloe.
Poczułam się
dość niezręcznie, ale jego mina wyrażała cierpienie, tęsknotę
i ból, nie mogłam uciec.
- Czy może mi
pan coś o niej powiedzieć? O was ... - zaczęłam ostrożnie.
Miałam nadzieję, że w ten sposób dowiem się czegoś o
legendzie.
***
Dzień dobry wam znowu! :) Notka duuużo dłuższa od poprzedniej, mam nadzieję, że was to ucieszy! :D I pojawiła się w miarę szybko, co cieszy mnie. Pojawił się mini wątek grozy, ale przyznam szczerze - jak na razie William jest moim ulubionym bohaterem! :D Wklejam kolejną piosenkę, która towarzyszyła mi przy pisaniu.
Nie, nie jestem emerytem, ale ta piosenka jakoś zapadła mi w pamięć :)
*Tytuł to cytat Umberta Eco.
Pozdrawiam :)
Rosemarry była jedyną kawiarenką w naszym miasteczku. Uwielbiałyśmy z Cru przesiadywać tam całymi godzinami, plotkować o facetach, obgadywać elitkę, śmiać się aż do łez, ze wspomnień, powtarzanych już tysiące razy. Sama kawiarnia była urządzona dość skromnie, ale bardzo schludnie i estetycznie. Naprzeciw wejścia, tuż przy ścianie znajdował się podłużny bar, w kolorze mahoniu, przy nim kilka wysokich krzeseł w odcieniu wiśni, a palisander na podłodze idealnie komponował się ze ścianami, pokrytymi białą tapetą. Okrągłe stoliki zajmowały centralną część sali, wybrałam jeden z nich, zgarniając po drodze Cień wiatru z wielkiego regału stojącego przy oknie. Po drodze omiotłam spojrzeniem wszystkie zdjęcia znajdujące się na ścianach. Twarze na portretach były takie znajome – jedna z nich należała do mojego sąsiada, inna do przyjaciółki z dzieciństwa, pozostałe znałam z widzenia. To nadawało miejscu intymnego klimatu. Usiadłam na wygodnym, obitym białą skórą fotelu i w oczekiwaniu na Cru zajęłam się lekturą. Do mojego stolika podeszła uśmiechnięta, długonoga kelnerka.
- Witam. Podać coś?
- Na razie menu, czekam na kogoś – odparłam i powróciłam do Daniela Sempre, Juliana Caraxa i mrocznej historii.
Czy to nie zabawne – pomyślałam – jeszcze niedawno była to bajeczka, te wszystkie tajemnice, niebezpieczne zagadki, jak dotąd były czymś, co zdarza się wyłącznie ludziom z papieru i atramentu, nie tym z krwi i kości. Włożyłam rękę do kieszeni i ścisnęłam list, aby upewnić się, że nie zwariowałam, że to wszystko nie są złudzenia. Tak było mi łatwiej, nie musiałam nic mówić, wystarczyło pokazać świstek. Usłyszałam szmer odsuwanego krzesła, zerknęłam znad książki i mój wzrok napotkał te piękne, tak dobrze mi znane, bursztynowe oczy.
- Jesteś – rzekłam spokojnie, posyłając Cru promienny uśmiech.
- To był okropny dzień! - westchnęła, rozsiadając się na fotelu.
- Co tam jeden dzień, to był okropny tydzień!
- Znów ze mnie kpisz? - przymrużyła oczy i wymierzyła we mnie wskazujący palec.
- Nie, Cru – oznajmiłam – to był naprawdę okropny tydzień.
- Zacznijmy od tego, że spóźniłaś się na francuski, a to jedyna lekcja, którą mamy razem, więc musisz mi się wytłumaczyć! Poza tym, słyszałam o tym, że dostałaś karę, och ty mały buntowniku! – zalotnie mrugnęła okiem. – Ponoć miziałaś się z chłopakiem. Kto to był? Chyba nie Mark – jęknęła z obrzydzeniem.
Mark to chłopak z równoległej klasy, który od lat się za mną uganiał. Był miły, trochę przygłupi, ale miał w sobie wiele dobra, byłam tego pewna. Czasem robiło mi się go żal, ale tylko przez chwilę. Kiedy zaczesywał swoją tłustą grzywkę i ocierał rękę w spodnie - wstręt górował nad empatią.
- Zacznijmy od początku. Spóźniłam się na francuski, bo byłam na dywaniku u dyrektora. Jeśli chcesz, to krzycz na niego albo najlepiej na tego całego Williama – przewróciłam oczami na wspomnienie o brunecie. – To wszystko jego wina!
- Kto to William? - zapytała z zaciekawieniem - To jakiś przystojniak?
- Nie! - odpowiedziałam automatycznie, ale chwilę później w mojej głowie odnowił się zarys jego szczęki i błysk w zielonych oczach.
- Rozmarzyłaś się! - uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Dobra, może i nie wyglądał najgorzej, ale jest totalnym impertynentem!
- Imperżeco? - uniosła brew.
- Chamem! Prostakiem! - wycedziłam przez zaciśnięte zęby, potrzebowałam kilku głębokich oddechów, żeby się uspokoić. - Włamał się do klasy pana Be, chciał mnie nastraszyć i okłamał dyrektora! Przez niego muszę zostawać w szkole do późna, żeby posprzątać po próbach. Sama wiesz, jaki bałagan potrafimy zrobić!
- Mrau, niegrzeczny – Cru przygryzła wargę – lubię takich!
- Cru, to nie wszystko. Muszę ci o czymś powiedzieć – spoważniałam całkowicie.
- Coś się stało? - wyglądała na naprawdę zmartwioną.
- Właściwie to – rzuciłam świstek na stół – trochę się pokomplikowało. Dostałam list.
- Miłosny? - z zaciekawieniem wodziła wzrokiem po kartce papieru.
- Ostrzegawczy! Od ... - zawahałam się – od mojej... matki - wyszeptałam.
Ostatnie słowa zawisły między nami, tworząc gruby mur, przez który nic nie mogło się przebić. W stresującym momencie oczekiwania na reakcję, skupiłam całą swoją uwagę na blondynce, która krzątała się, zbierając pozostawione na stolikach talerze. Każdy jej ruch, napinanie i rozluźnianie mięśni, miały nieco odwrócić moją uwagę od dość nieprzeniknionej miny Cru. Rozchyliła usta, byłam pewna, że wydobędą się z nich jakieś słowa, albo chociaż dźwięki, ale nic. Siedziała i wpatrywała się we mnie, przypominając nieco rybę. Dopiero po kilku minutach odważyła się:
- Ona napisała, że ...
- Czytałam to – zakomunikowałam obojętnie - Myślałam, że to żart, ale potem przez przypadek znalazłam coś jeszcze – podałam jej wierszyk.
- Nie rozumiem, czy to jakiś szyfr?
Z zainteresowaniem przyglądała się przedmiotowi, obracając go i dokładnie sprawdzając jego fakturę.
- Tak. Ten wpis jest zupełnie inny od pozostałych, poza tym został ukryty pomiędzy sklejonymi kartami. Zbliżyła twarz do papieru tak, że dotykała go czubkiem nosa. Przez chwile trwała nieruchomo w takiej pozycji. Nagle uniosła kącik ust do góry, pomimo tego, że starała się ukryć dumę ze względu na okoliczności, widziałam, że była z siebie zadowolona.
- Chodzi o lustro, prawda?
Nie mogłam w to uwierzyć. W prawdzie moja przyjaciółka była uzależniona od seriali kryminalnych, ale to, co mnie zajęło wiele godzin, ona spostrzegła w kilka minut.
- Jak? - zdołałam wydukać jedynie tę monosylabę.
- Przecież to akrostych. Wiesz ilu hollywoodzkich zabójców bawi się tak z policjantami? Szczególnie tych tradycjonalistów. To, że wciąż oglądam telewizję nie znaczy, że leniuchuję.
Ja po prostu łączę przyjemne z pożytecznym.
I w tym właśnie momencie do głowy wpadł mi szalony pomysł, nie przemyślawszy ani „za”, ani „przeciw” z moich ust wyrwał się ton błagalny, pełen naiwnej nadziei:
- Pomożesz mi Cru? Pomożesz rozwikłać zagadkę?
Z wielką trwogą wpatrywałam się w nieodgadnioną głębię jej oczu, w której z sekundy na sekundę dostrzegałam coraz wyraźniejszą iskrę ekscytacji i podniecenia.
- Myślałam, że nigdy nie zapytasz! - usłyszałam w odpowiedzi.
Mogłam się tego spodziewać. Cru kochała zagadki i tajemnice, znała kilkadziesiąt legend, którymi – kiedy byłyśmy małe – raczyła nas na biwaku. Najczęściej wybierała te straszne, kończyła w momencie popełniania najgorszej zbrodni i jak gdyby nigdy nic kładła się spać, a ja targana najróżniejszymi podejrzeniami, dostawałam gęsiej skórki, kiedy tylko wiatr poruszył naszym namiotem. Zawsze podziwiałam ją za odwagę i niespełna rok temu się do tego przyznałam, ale w odpowiedzi usłyszałam coś dziwnego: „Nawet nie wiesz, jak często napawa mnie strach”. Potem nie chciała o tym mówić, więc i ja nie drążyłam tematu, bo nie było potrzeby. Choć męczyła mnie chora, niezaspokojona ciekawość, czego może się bać ta dziewczyna, która drwi nawet ze śmierci. „Naszym odgórnym celem, moja droga Mandy, jest to, żeby umrzeć. Tak, właśnie po to się rodzisz. Nie po to, żeby mieć rodzinę, bo nie wszyscy ją mają. Nie po to, żeby pracować – nie wszyscy pracują. Lecz wszyscy umierają i to pozostaje niezmienne od tysięcy lat. Obawa przed śmiercią jest głupia i niepotrzebna. To tak, jakbym zasypiała, bojąc się, że odpocznę, zdążała gdzieś, bojąc się, że tam dojdę, to idiotyczne, nie można bać się oczywistego!” - powtarzała mi, gdy nie chciałam wsiąść do kolejki górskiej lub zrobić czegoś bardziej ryzykownego. Myślę, że to dlatego zostałyśmy przyjaciółkami – ja z natury strachliwa i ostrożna oraz Cru – najbardziej roztrzepana, ale i odważna osoba na świecie. Mogłyśmy dawać sobie nawzajem to, co było w nas najlepsze. I tak ja pilnowałam, żeby się przypadkowo nie zabiła, a ona zmuszała mnie do życia.
W domu przeszukałyśmy każdy zakamarek, zajrzałyśmy na strych, do starego pokoju mamy, który nadal stał nietknięty, do szafek w łazience, a nawet do piwnicy. W sumie znalazłyśmy ponad dwadzieścia luster. Po odrzuceniu tych, które zostały kupione w przeciągu ostatnich 15 lat zostało nam tylko sześć. Trzy zwierciadełka, puderniczka, duże łazienkowe, z grubą, drewnianą ramą i jedno w pozytywce. Cru zaproponowała, żebyśmy odbiły w lustrze wiersz, ale nie powstało z tego nic logicznego. Następnie obie wymownie spojrzałyśmy na wielkie lustro łazienkowe. Położyłam je na stole i przejechałam dłonią po całej powierzchni, sprawdzając rysy i zagłębienia. Dokładnie przyglądnęłam się tyłowi, oraz miejscu pomiędzy gładką taflą, a chropowatą brzozą. Nie znalazłyśmy nic, co wzbudziłoby nasze podejrzenia.
- Czego my w ogóle szukamy, Mandy? - zapytała zniecierpliwionym tonem.
- Skąd mam to wiedzieć? Przekazałam ci wszystko, co sama wiem - odparłam nieco przytłoczona całą tą sytuacją.
Dalej wcale nie było lepiej. Żaden z przedmiotów nic nam nie powiedział. Narobiłyśmy tylko hałasu tłukąc pozytywkę. Przywołany rumorem Tommy zmarszczył czoło pocierając kark w zakłopotaniu. - Nie to, żeby mnie obchodziło, co dziś robi klub CIA (Cru i Amy), ale mogłybyście nie rujnować naszego domu?
- Chciałam znaleźć jakąś pamiątkę, coś co będę mogła zabierać ze sobą gdzie tylko zechce, wkleić jej zdjęcie i patrzeć na jej twarz za każdym razem, kiedy zrobi mi się smutno, albo dzielić się z nią sukcesami – odparłam.
Tomy kucnął nad rozsypanymi przedmiotami, podniósł jeden z nich, zważył w ręce, po czym kładąc na stole wyszczerzył zęby w przyjaznym uśmiechu.
- To było jej ulubione – wskazał na półokrągłe, srebrne zwierciadełko, z wygrawerowanym napisem prawdopodobnie w łacinie.
Nie było jakoś szczególnie zdobione, samotny kamień błąkał się gdzieś w środku rączki. Długo wpatrywałam się w szlachetną głębie błękitu, lecz nie zdołałam odgadnąć jego nazwy. Wujek podążył za moim wzrokiem.
- To szafir – wyjaśnił. - Ach jaki to zabawny zbieg okoliczności, że pamiątką po twojej matce ma być właśnie lustro!
- Zbieg okoliczności, dlaczego?
Wytrzeszczyłam oczy, nie mogłam tego powstrzymać. Tak bardzo chciałam się dowiedzieć o co chodzi. Być może coś, co powie mi Tommy będzie ważne dla naszych poszukiwań. Te kilka sekund dłużyło się niemiłosiernie, dzieląc mnie od upragnionych informacji. Aż wreszcie otworzył usta, z których, niczym słodka melodia, wyrwało się kilka dźwięków.
- Chodzi o to, iż Chloe zwykła mawiać...
* * *
No właśnie, co zwykła mawiać Chloe? :)
Wiem, w rozdziale jest mało akcji, dużo rozmów, ale to zmieni się już wkrótce, gdyż w następnym rozdziale trochę się podzieje.
Kolejna zmiana imidżu, na lepsze, czy na gorsze?
Jeszcze nie wiem, jak chcę, żeby mój blog wyglądał, ale
"kobieta zmienną jest",
i
"tylko krowa nie zmienia poglądów"! ;D
Bardzo dziękuję pewnej szczerej osóbce, która pomaga mi we wszystkim - tak Giździe, mówię o Tobie! :*
Jeszcze raz stokrotne dzięki za twoje rady, szczerą (aż do bólu) krytykę i w ogóle! :)
Chcę podziękować też komentatorom, za krytykę, za pochwały, ale proszę - nie reklamujcie się tu w nachalny sposób ...
Przykładem niech będzie dla was DIAWERIA, która jest bardzo nienachalna i jej reklamy to 1/15 postu, a nie 1/2 - tak trzymaj :)